czwartek, 11 czerwca 2015

Kwiaty wojny, czyli kapłanki miłości ratują Nankin

Na tym blogu bardzo rzadko pojawiają się recenzje filmów kina chińskiego. I właściwie wielka szkoda, bo jest o czym pisać. I to bardzo. Tylko dlaczego czuję się tak, jakbym porywała się z motyką na słońce? 





Jak to trudno pisać o czymś o czym tyle już napisano, o czymś co jest kultowe, co pochodzi z kultury tak odległej od mojej własnej. Mimo to, proszę Cię drogi Czytelniku o wyrozumiałość - chińskie kino to piękne kino, kino z rozmachem, z pierdolnięciem, na bogato. Trzeba o nim pisać. 

Cesarzowa, reż Zhang Yimou

Cesarzowa, reż. Zhang Yimou

Film opowiada historię Masakry Nankińskiej, czyli rzezi jaką w latach 1937-38 dokonała Cesarska Armia Japońska na chińskiej ludności tego miasta. Rzeź trwała około sześciu tygodni. Liczba ofiar jest trudna do określenia. Przewiduje się, iż zginęło wówczas od 50 tys. do 400 tys. żołnierzy chińskich i ludności cywilnej oraz dokonano gwałtu na liczbie ok. 20 tys. kobiet. Dla nas to tylko liczby, co? Po obejrzeniu tego filmu może właśnie niekoniecznie. Do dziś Japonia nie przyznała się do popełnienia tej zbrodni ludobójstwa. W japońskich podręcznikach nie uraczycie wzmianki na ten temat. Rząd odmawia wypłacenia odszkodowania ofiarom... . Więc tak sobie myślę - może w Japonii od czasu do czasu przydają się takie filmy?

Dawei Tong, jako Major Li.

Film Zhanga Yimou jest bardzo polityczny, wręcz o zabarwieniu mocno propagandowym. Wszak opowiada o zbrodni wołającej o pomstę do Nieba. Dlatego pod chociażby tym względem, tak ważnym było zwrócenie uwagi świata na tą sprawę, choćby i za pomocą filmu pełnego efektów specjalnych (slow motion, stop klatka) i pięknych kobiet.

Od lewej: Christian Bale, Ni Ni oraz reżyser - Zhang Yimou.

Narracja prowadzona jest z różnych perspektyw - początkowo jest to Amerykanin, John Miller (Christian Bale), który miał ogromnego pecha i znalazł się w złym miejscu, w złym czasie. Jego obecność świadczy o chęci Yimou do zwrócenia uwagi na swoje dzieło na arenie międzynarodowej. Z drugiej strony wielu krytyków uznało ten wątek za burzący spójność filmu, niepotrzebny, a nawet szkodliwy dla całości. Jednym słowem, proszę wybaczyć brzydkie słowo - jest on troszkę z dupy. Przebiciu się do kin zachodnim miał również służyć fakt, iż jest to dzieło anglojęzyczne. Jednak wyobraźcie sobie odbiorców anglojęzycznych, którzy próbują wczuć się w dialogi wypowiadane przez chińskich aktorów, którzy recytują je z sztuczną perfekcją i wymową godną lektorów szkoły językowej. Troszkę może to przeszkadzać. Z kolei dla widowni chińskiej John Miller, to po prostu kolejny biały, turbo-amerykański wybawca, który potrafi nie tylko uratować prezydenta USA, ale także całe Chiny. No bo co. America men!

Christian Bale, jako John Miller.
PS śmieszne jest to zdjęcie.

Wracając do narracji: z postaci Amerykanina punkt ciężkości przenosi się na chińskich żołnierzy, w szczególności majora Li (Dawei Tong). Następnie przechodzi on na młode uczennice przyklasztornej szkoły, by na końcu skupić naszą uwagę na tytułowych "Kwiatkach", czyli chińskich prostytutkach. I w gruncie rzeczy jest to właśnie ich historia, to one są największymi bohaterkami tego filmu. 

Ni Ni, jako Yu Mo - szefowa Królowych Nocy.

              Zhang Yimou, chcąc nie chcąc, hierarchizuje i wartościuje grupy społeczne. 
          Są takie, które trzeba chronić, a są takie które dla innych muszą się poświęcić. 

Kolejnym aspektem szeroko krytykowanym wśród ludzi kina to połączenie tematu ludobójstwa z wizualnym artyzmem i "efekciarstwem" kina chińskiego. Czy to wypada? Czy nie jest to nadużycie? Czy wówczas faktycznie jesteśmy w stanie wczuć się w horror jaki przeżyli Ci ludzie, czy raczej traktujemy ich jak unikające w zwolnionym tempie kuli, kompletnie odrealnione postacie rodem z Matrixa? Jest to kwestia wielce sporna, ponieważ wchodzi ona na pole minowe zwane moralnością. Tak, pod kątem czysto wizualnym Kwiaty wojny to typowe dla twórczości Yimou widowisko, lecz czy wpisuje się ono w fabułę i konwencję filmu? Z pewnością dość znacznie odbiera mu tym samym realizm przedstawionej historii. Z drugiej strony stanowi to pewien kontrast pomiędzy przedstawioną osią życie-śmierć. Życie to kolory, śpiew, kobiety, wino i miłość. Śmierć zaś jest tu śmiercią zawsze brutalną i okrutną, poniżającą i odbierającą godność i człowieczeństwo. Tak wygląda ten świat. I naprawdę warto go zobaczyć na własne oczy, i samemu wyrobić sobie na jego temat opinię. Polecam.


Heheszki na planie.


Ciekawostki:

- Film jest adaptacją powieści Yan'a Geling'a, 13 Flowers of Nanjing,
- Innym filmem opowiadającym o Maskarze w Nankinie to Miasto życia i śmierci, Chuan'a Lu.


2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że nie tyle oglądalność (ale to oczywiście też), co jego głównym zadaniem było zwrócenie "Zachodnio-Filmowego-Oka-Saurona" na film, a zarazem na całą sprawę, która cały czas Chiny boli. A płakać to płakałam jak bóbr... :D

      Usuń